Literatura piękna i życie brzydkie
Myślę dużo o śmierci.
A z pewnością dużo więcej, niż powinnam. O rozkładzie i rozpadzie. Niestety o wiele bardziej rozmyślam nad swoją śmiercią, niż nad tymi, którzy mają ją już za sobą. Może to dlatego, że bardziej od umierania boję się zabicia człowieka w człowieku. Tak, najbardziej boję się śmierci w żywej osobie. Konkretniej — w mojej osobie.
Co gorsza, ta mała osóbka wciąż jakoś trzymająca się na dwóch, rozchybotanych szczudłach, jest również zdolna do tego, żeby kogoś zabić. Z resztą zrobiła to już wiele razy, niezależnie od tego, za jaką bezbronną-na-szczudłach-trzęsiawkę się uważa. Potem cierpi tak samo, jak cierpi każdy, kto kogoś zrani i czeka na to, aż los podsunie jej okazję do zrobienia czegoś dobrego, żeby mogła w końcu przestać tak dotkliwie c i e r p i e ć.
I tak w nieskończoność. Niezależnie od tego, co zrobimy, zawsze na pierwszy plan wysuwa się nasze cierpienie, nasze katharsis i nasza śmierć. Co za życie, non stop w roli pierwszoplanowego bohatera, nie dadzą odpocząć i schować się na chwilę do garderoby. Co za życie, ani chwili wytchnienia.
Chyba od zawsze byliśmy zapatrzeni w siebie, ale chociaż widzieliśmy przy tym innych — tych drugo- i trzecioplanowych. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że dzisiaj przestaliśmy widzieć tło. A jeśli czasem je dostrzegamy, to raczej nie wykrywamy w szarym tłumie twarzy, a konta na Facebooku, Użytkowników naszego małego kawałka świata. Maszyny, które potrafią jedynie zagradzać nam drogę, gdy się spieszymy. Nie jesteśmy dla siebie już niczym więcej niż drukarkami, na które się wkurwiamy, kiedy przestają wykonywać nasze polecenia i w formie buntu odmawiają nam komunikacji.
Przykład zrobił się jeszcze dobitniejszy, bo właśnie przypomniałam sobie, jak ostatnio razem z ojcem spędziliśmy ponad godzinę na wkurwianiu się na drukarkę, przeklinaniu i odłączaniu jej po kolei wszystkich kabelków, gdy nagle w połowie pracy przestała drukować dokument. Zupełnie nagle zawiesiła się, zapadła w sobie i przestała reagować na nasze zwulgaryzowane modlitwy i przyjazne kopnięcia. Po paru uderzeniach i paru kabelkach później zerknęliśmy na wyświetlacz urządzenia, który żałośnie krzyczał swoim milczącym, cyfrowym komunikatem „brak toneru”. Ani mi, ani mojemu ojcu nie przyszło na myśl, żeby najpierw zapytać naszej drukarki o to, czemu właściwie się tak zachowuje.
Czy nie jest to jeden z wielu przykładów z życia codziennego na to, że przestało interesować nas zrozumienie? Kiedy ktoś zachowuje się w dziwnie, nie chcemy próbować się z nim porozumieć, wolimy od razu wyjaśniać. Samotny tłum, wściekły i rozszalały tłum uwielbia przeprowadzać wiwisekcję na dziwakach. Publicznym case study — tym oto jest człowiek w najlepszym przypadku. Niezaprzeczalnie cierpienie jednej osoby to tragedia, ale śmiech tysięcy osób to sukces, bilans jest oczywisty. Ale od kiedy zapobiegnięcie czyjejś tragedii przestało być sukcesem?
Dzisiaj lubimy się śmiać, a odkąd pojęliśmy, że wyśmiać można właściwie wszystko, śmiechom nie ma końca. Ludzie boją się mieć zainteresowania, bo można ośmieszyć pasję zarówno jak jej brak. Można wykpić czytanie książek i nieczytanie książek. Można wyśmiać styl ubierania się, dlatego ludzie wolą nie mieć żadnego stylu. Przypomina mi się zasłyszany głos z wczorajszych, wieczornych wiadomości „kochamy wszystko co narodowe, stadiony narodowe, szpitale narodowe, to i kwarantanna będzie narodowa”. Od siebie dodam — to i cynizm będzie narodowy! Ale nie jestem pewna, czy w nim też powinniśmy się rozkochać.
Zaobserwowałam pewną rzecz (również na sobie), a mianowicie: cynicy są dumni z samego faktu bycia cynikami. Traktujemy tę postawę trochę tak, jak najwyższe stadium dorosłości — oto staliśmy się ludźmi poważnymi, mądrymi, którzy w oparciu o własne doświadczenie nauczyli się, że należy innym patrzeć na ręce, bo inaczej zaczną coś kręcić na boku. Gdzieś po drodze pomyliliśmy sceptycyzm z cynizmem i staliśmy się względem siebie wyrachowani, okrutni, zbrutalizowani. A to wszystko pod przykrywką uśmiechu.
Ale choćby nie wiem jak roześmiany, to „Człowiek sam nic. Choćby nie wiem jak chciał, człowiek sam nie da rady”. Nie wiem czemu, ale to jedyne zdanie, które pamiętam z „Mieć i nie mieć” Hemingwaya. Może to dlatego, że było na samym końcu, albo po prostu kojarzy mi się z tytułem. A może też z tego powodu, że kojarzy mi się ze mną i z tym, że od zawsze bardzo chcę i bardzo się staram, a wychodzi mi to tak, jak Harry’ego Morgana podróże na kutrze.
Sad but true, pięknie opisane!
OdpowiedzUsuńNiestety, również zauważyłam jak mało tak naprawdę jest dziś człowieka w człowieku. Osobiście odnoszę wrażenie, że przez presję otoczenia (a właściwie internetu, Instagrama) na bycie perfekcyjnym ludzie nabawiają się co raz więcej kompleksów. Nie od dziś wiadomo, że kompleksy najłatwiej jest leczyć śmianiem się z innych, a teraz jest to wyjątkowo łatwe. Ba, ludziom łatwiej jest się zjednoczyć, gdy można kogoś wyśmiać i oczernić niż, aby dążyć do pojednania. Kłótnie i afery są wybierane (przynajmniej w moim otoczeniu, ale dostrzegam to również w internecie) znacznie częściej niż rozmowa czy dyskusja ze spokojem i sensowną argumentacją. Odnoszę wrażenie, że ludzie szukają wrażeń i adrenaliny wynikającej z nerwów powstałych w wyniku różnic poglądowych.
OdpowiedzUsuńBardziej personalnie, wspomnę może, że kiedy prowadziłaś Instagrama utożsamiałam się z Tobą w wielu kwestiach, ale po dziś dzień przykro mi, jak zostałaś potraktowana przez tłumy rozochoconych do walki słownej ludzi. Podobne sytuacje spotykam codziennie i widzę, że doprowadza to do tego, że lepiej nie odezwać się wcale, bo odmienne zdanie spotyka się z linczem. Nie chciałabym chyba być osobą publiczną, wiedząc, że zawsze będzie grono osób, które ma inne zdanie i nie zaakceptuje, że ja odbieram i rozumiem coś inaczej.