Spadająca woda cz. 2

  Ludzie nie są dla siebie dobrzy.

Wyciągnęłam z kieszeni płaszcza skręta i spojrzałam na faceta od jagodowych Winstonów. Uśmiechnął się. Zazwyczaj nie palę z nowo poznanymi osobami, bo gwarantuje to jeden z tych soczystych ataków paniki, podczas których słyszę jęczące głosy z wnętrza moich trzewi i szybkie bicie serca gotowe do ucieczki. Jedyny raz, kiedy nie martwiło mnie to wewnętrzne echo było wtedy, kiedy leżałam z kimś, kogo twarzy już nie pamiętam, ale pamiętam, że serce mu biło tak, jakby miało nigdy nie przestać. Z dziurek w nosie wydobywał się przyjemnie szepczący podmuch, jakby szumiące fale oceanu rozbijały się o brzeg mojej klatki piersiowej. 

Słońce już zachodziło, schowaliśmy się na jakimś podwórku, z wszystkich stron otaczanego starymi kamienicami. Podaliśmy sobie skręta, chłopak kaszlnął kilka razy. Rozejrzałam się wzrokiem po śmietnikach, oknach, pokrytej czarnym śniegiem trawie i  wypatrywałam typowej dla siebie halucynacji, bo zawsze po około trzecim zaciągnięciu  się widziałam jakby cień przybierający kształt ponadwymiarowego człowieka, mającego w sobie również coś z leśnego zwierzęcia. 

Kilka lat temu, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, czułam się jakby rozwijała się we mnie do teraz uśpiona schizofrenia i szczerze mówiąc, cholernie się przeraziłam. Ale gdy po jakimś czasie zapaliłam drugi raz, zapomniawszy o tej psychotycznej wizji, o dziwo prawie się uśmiechnęłam, kiedy mój obcy przyjaciel stanął przede mną ponownie. W tej samej odległości i na tak krótką chwilę, co wtedy, jakieś dziesięć metrów na wprost ode mnie, na czas jednego mrugnięcia okiem. Mimo drobnego niepokoju później paliłam jeszcze częściej, nie przejmowałam się tą zmyślną percepcją, no i przyzwyczaiłam się do niego. Po prostu pojawiał się i znikał. Nigdy nie podszedł bliżej, nie pokazał się w całej swej postaci, w zasadzie od naszego pierwszego spotkania nic nie uległo zmianie.

Jednak paląc teraz z nowym znajomym, nie mogłam doszukać się wyglądającej mnie z pobliskich krzewów zjawy. Zaciągnęłam się jeszcze kilka razy, aż zaczęłam kaszleć i łza pociekła mi po policzku. Zdenerwowałam się, bo widocznie coś się zmieniło, ale nie rozumiałam co. Dopaliliśmy do końca i uciekliśmy przed pochylającymi się nad nami kamienicami i zwisającymi aniołami z czubków ich popielatych głów. Szliśmy w kierunku pobliskiej rzeki.

Nie ma w moim życiu zbyt wielu ludzi.

Dlaczego? 

Nie jestem zbyt fajna. Nawet gdy próbuję taka być. Dzieciaki w szkole za mną nie przepadały. Ogólnie mówiąc, nie miałam z nimi łatwo. 

Chcesz o tym pogadać? 

Nie. 

Ale sama zaczęłaś.

Bo chciałam odpowiedzieć szczerze na twoje pytanie. Nie robię uników. 

W porządku. A jak jest teraz? 

Na studiach i w pracy jakoś nie miałam okazji nawiązać z kimś większego kontaktu. 

Okazji czy ochoty? 

Pewnie jedno i drugie. 

Ale dzisiaj jesteś tu ze mną. 

Przypadkiem. Skoro to, że się dzisiaj spotkaliśmy, mogło się w ogóle nie wydarzyć, gdybym spóźniła się na pociąg, albo wybrała tramwaj, to równie dobrze nie muszę być sobą. To popołudnie nie jest przeznaczeniem, w sumie to nawet nie jest przypadkiem, jest zawieszone w nicości, tak jak milion innych zdarzeń, które mogą się wydarzyć albo i nie, a jest to zależne tylko od naszych drobnych decyzji, tak bardzo nic nieznaczących, że trudno byłoby nazwać spotkania do których doprowadzają tak wyjątkową rzeczą, jaką jest przypadek. 

Mówiłaś, że nie robisz uników. 

Nie rozumiem, co masz na myśli? 

Podjęłaś decyzję, świadomą lub nie, ale dosyć konkretną. Żeby uniknąć kolejnego odrzucenia, brak aprobaty społecznej w dorosłości, postanowiłaś sama się odsunąć. Pewnie kręciłaś się po uniwersyteckich korytarzach unikając stania pod salą ze swoją grupą, albo stałaś pięć metrów dalej. Uśmiechałaś się i byłaś zawsze dla każdego miła na tyle, żeby nie myśleli, że jesteś jakimś dziwakiem, ale nie na tyle, żeby mieli ochotę cię poznać. Prawdopodobnie nigdy nie poszłaś na żadną integrację, tłumacząc się samej sobie, że nie dostałaś personalnego zaproszenia, ale nikt przecież takiego nie dostaje. Ktoś rzuca hasło w stylu „po zajęciach idziemy na piwo” i tyle. W pracy takie wymówki są dla ciebie jeszcze łatwiejsze, bo przecież płacą ci za wykonanie roboty, a nie za wymienianie się Facebookami nad kubkiem kawy.

Możesz mieć rację. Może sama wiedziałam o tym już dużo wcześniej. Ale wciąż nie wyjaśnia to, dlaczego tak się zachowuję — skoro znam schemat, który za tym stoi, a wciąż to robię. Pozwalał mi on uniknąć odrzucenia, ale nie był idealny, bo żaden mechanizm obronny taki nie jest. Przyznaję ci rację; schowałam się za swoją prawie niewidzialną, psychologiczną tarczą, ale nie jest mi wiadome, z jakich powodów trzymam się jej nadal, skoro odkryłam już, że ona wcale nie chroni mnie, a moje złudzenia. Mam wrażenie, że to co miało mnie chronić, teraz mnie atakuje. 

Wydaje mi się, że wiem dlaczego wciąż taka jesteś — wypowiadając te słowa przechadzaliśmy się akurat wąskim chodnikiem wyłożonym kostkami brukowymi, teraz błyszczącymi się delikatnym złotym kolorem, bijącym od świateł olbrzymiego, krwisto-ceglanego gmachu kościoła. 

Tak? — zatrzymałam się nagle, on też, staliśmy naprzeciw siebie w żółtej poświacie kościelnych latarni, co jakiś czas rozpraszanej przez migoczące cienie przechodniów. 

To wszystko oznacza tylko tyle, że czegoś w sobie nie kochasz. 




Komentarze

  1. Uważam, że za dużo w tym psychologii, ten dialog (a właściwie końcówka) brzmi sztucznie, przeintelektualizowane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Do anonimowego przede mną: zależy w jakim środowisku się obracasz, u mnie takie dialogi są w normie, szukanie nawzajem przyczyn swojego zachowania, próba zrozumienia siebie. Niektórzy tak rozmawiają. Ale prawdą jest, że odbiega to od klimatu cz. 1 i początku cz. 2. Choć mi akurat to się całkiem podoba, nie ma dzięki temu monotoni

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty