Sztuka performensu
Przed moimi oczami niczym grzyb wyrosła zielono-pomarańczowa buda; niska, szeroka i płaska — z całą pewnością najgorszy projekt architektoniczny w dziejach ludzkości.
Była to moja szkoła podstawowa. Myślę, że nawet nie było na nią żadnego pomysłu; ktoś po prostu stał na drabinie i układał cegłę na cegle do momentu, w którym wszedł na ostatni jej stopień. Okropnie mnie to rozczarowało. Budynek w moich wspomnieniach był ogromny, ze strzelistymi łukami, ornamentami i żelazną bramą zuchwale skrzypiącą na wietrze. Ze smutkiem stwierdziłam, że w rzeczywistości wygląda żałośnie — jak storpedowany walcem prostopadłościan, stara i ociekająca syfem mikrofalówka, której nie opłaca się już umyć. Ze smutkiem a nie z satysfakcją, bo ujrzałam krwawy dowód na to, jak głupie są nasze traumy, jak małostkowe i subiektywne są nasze doznania. Nawet nie subiektywne, a schizofreniczne, bo mające odbicie tylko w naszym umyśle; niedostępne wszelkim innym, więc nieistniejące.
Byłam porządnie wkurzona, że z tego betonowego placka nie bije żadna złowieszcza aura. Szkoła nie wzbudzała we mnie już żadnych emocji, jedynie ośmieszała swoimi jaskrawo-zielono-pomarańczowymi (Jezu!) ścianami, które jeszcze bardziej podbijały kontrast moich bladych wspomnień, ich dziwną śmieszność.
Spojrzałam w prawo na niską, wątłą bramę pomalowaną czarnym lakierem. Tuż za nią czaiła się zakręcająca za rogiem podstawówki ścieżka, prowadząca do dwóch boisk: większego do grania w nogę i mniejszego, do takich zabaw jak „gra w palanta” (co za fantastyczna nazwa!). Na bramie wisiała tabliczka z napisem „Boisko nieczynne z powodu pandemii”. Wielka szkoda, że nie było pandemii, kiedy chodziłam do czwartej klasy. Wtedy dom był dla mnie jedynym schronieniem, a święta twierdza edukacji z plującymi z długopisów bachorami — więzieniem. Mimo tego codziennie rano pokonywałam tą samą drogę, z tą samą prędkością i niezmiennym czasem. Myślę, że byłam wtedy silniejsza, niż jestem teraz.
Opuszczając powoli teren szkoły, rzuciłam jeszcze okiem na okna obnażające podziemne piętro, na którym mieściła się szatnia. Zobaczyłam dziecko przemykające między boksami wypełnionymi ponumerowanymi szafkami. Jeny, ile było tam tych numerów i odpowiadających im dzieciaków. Szybko przerzuciłam wzrok na twarz tej małej zjawy, to chyba była dziewczynka. Wyglądała na zadowoloną.
Przechodząc przez tylną bramę, moje ciało zastygło w paraliżu, oszołomione intensywnością światła, jaką strzelało rozgorączkowane słońce. Była dwunasta w południe, a ja byłam jak te wskazówki zegara, które w końcu złączyły się ze sobą i przez chwilę mogły spocząć na tarczy, trwać w tym krótkim momencie martwej rozkoszy między wdechem a wydechem…
Zupełnie nagle powieki mi drgnęły i instynktownie obróciłam głowę w kierunku intruzywnej energii, a to tylko jakaś wykrzywiona babcina twarz gapiła się na mnie z otwartego okna na pierwszym piętrze szkoły. Wyglądała niezwykle staro i poważnie w tej mandarynkowo-limonkowej otoczce, i trochę tak, jakby ktoś z niej zadrwił. Nikogo innego nie było w zasięgu mojego wzroku, a ja nie byłam pewna, czy ta kobieta naprawdę istnieje. Jej postać wychylająca się z okna niczym frywolna nastolatka zdała mi się nad wyraz absurdalna. Może mamy ze sobą coś wspólnego. Wytrzymałam jej spojrzenie, a ona moje, lustrowałyśmy się wzrokiem w milczeniu i bez jakichkolwiek drgnięć sympatii na obu twarzach. Czy gdybym się uśmiechnęła, kobieta zrobiłaby to samo?
Ruszyłam się w końcu z miejsca zostawiając szkołę i kobietę za plecami, i pogodnym krokiem pomaszerowałam w stronę osiągającej właśnie swój szczyt kuli ognia. Pomyślałam sobie, że tamta starsza pani była jak słońce. Zrobiło mi się ciepło; być może ktoś jednak czuwa nad tym światem.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJest to opis SP 48 w Gdańsku? Jeśli tak, to faktycznie, obrzydliwy budynek.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń